Informacje praktyczne

Szok. To jest dobre określenie stanu, w którym byliśmy 29 listopada 2016 roku, o godzinie 20:01. Minutę wcześniej uruchomiliśmy zapisy na Wielką Prehybę, system automatycznie zwolnił blokadę, zdążyliśmy odświeżyć stronę, żeby sprawdzić czy wszystko działa, a na liście… było już 100 osób. Szok. Tak, to jest to słowo.

 

Każda historia ma jakiś początek. Nasza również. I z perspektywy czasu, wydaje się ona na tyle ciekawa, i zabawna, że warto ją opowiedzieć. W listopadzie 2011 roku zadzwonił do mnie jakiś koleś, przedstawił się, ale niewiele zrozumiałem z potoku słów płynących z drugiej strony słuchawki. Ten telefon to takie machnięcie skrzydeł motyla w dalekiej przeszłości. Gdybym nie odebrał, gość pewnie zadzwoniłby do kolejnej osoby na swojej liście, bo, że miał listę – tego jestem pewien. Nigdy byśmy się nie spotkali, nie zaczęlibyśmy współpracować i najprawdopodobniej nie byłoby Biegów w Szczawnicy. No i nie zostalibyśmy przyjaciółmi. Gość nazywa się Bartek Ciesielka i mimo, że od 6 lat często ze sobą rozmawiamy przez telefon, to nadal zazwyczaj przed odłożeniem słuchawki proszę go o napisanie wszystkiego w mailu.

 

To może w tym roku zróbmy bieg…

W 2012 roku zorganizowaliśmy pierwszy rajd przygodowy w Szczawnicy – Mountain Touch Challenge – 100 kilometrów wyrypy po górach. Pieszo przez słowacki Spisz, kajakiem po Dunajcu, pieszo na Trzy Korony, wpław przez Dunajec, dalej całe Małe Pieniny i z Jaworek rowerem po Beskidach. Mieliśmy to powtórzyć rok później, ale nagle we wszystko wmieszała się Eliza, która postanowiła, że pobiegnie Granią Tatr. Tylko był już grudzień, albo styczeń, a ona nie miała punktów kwalifikacyjnych. Postanowiliśmy więc z Bartkiem, że zorganizujemy jej bieg, taki, po którego ukończeniu będzie miała punkty. I jeszcze zrobimy to na tyle wcześnie, żeby się liczyły. I tak powstała trasa Wielkiej Prehyby. Do tego pojawiła się Fundacja Rak’n’Roll. Wygraj Życie!, Hardy Team, składający się z osób wracających do aktywności po chorobie nowotworowej i Hardy Rolling. Po około dwóch miesiącach przygotowań odpaliliśmy pierwszą edycję Biegów (wtedy „Górskich”) w Szczawnicy. Przyjechało około 200 osób.

 

Czy ktoś tu mierzy czas?

Mieliśmy mnóstwo zapału i marne pojęcie o organizacji biegów. Przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. W rajdach przygodowych jest tak, że jak zespoły wystartują, to wracają do mety po kilkunastu, albo kilkudziesięciu godzinach, obsługa patrzy na zegarek i zapisuje czas. Minuta w tą czy w tamtą, nie gra roli. To tyle w kwestii pomiaru czasu. Jak wiecie, na biegach jest inaczej, szczególnie na takich jak Hardy Rolling, gdzie wszystko dzieje się dość szybko, a różnice czasowe są niewielkie. Gdybyście kiedyś szperali po archiwach naszej strony internetowej i zastanawiali się dlaczego w pierwszej edycji większość czasów z mety jest z dokładnością do 30 sekund, to podpowiem – zostały po prostu wpisane z godziny na wyświetlaczu w telefonie, od której odjęto godzinę startu. Bo przecież emocje były takie, że nikt nawet nie pomyślał o włączeniu stopera. A na profesjonalny pomiar czasu najzwyczajniej w świecie nie było budżetu.

 

Gdzie się podziało 1000 litrów wody?

Mimo, że tuż po starcie przyszła burza i wichura rozniosła w pył nasze namioty, położyła wszystkie obanerowane płotki niczym domek z kart, i wyrwała z ziemi bramę startową, to biegaczom coś w tym wydarzeniu się spodobało. Rok później do Szczawnicy przyjechało już ponad 600 osób. Przez te 12 miesięcy wiele zdążyliśmy się nauczyć, większy budżet pozwolił na wynajęcie pomiaru czasu, pojawili się pierwsi poważni sponsorzy, a impreza chyba nawet zamknęła się na plusie. Ale nie obyło się bez ciekawych wpadek. W piątek podczas rozwożenia sprzętu na punkty żywieniowe, Bartek zauważył, że brakuje połowy wody, mniej więcej 1000 litrów. Złodziej? Chyba nie, trudno wynieść niepostrzeżenie 200 pięciolitrowych butelek wody. Prosty błąd – połowa napojów na punktach to woda, a połowa to izotonik. W pierwszej edycji izotonik mieliśmy w płynie, a w drugiej używaliśmy koncentratu do rozrobienia z wodą, tylko jakoś nikt nie wpadł na to, że w takim razie potrzebujemy dwa razy więcej wody. Na szczęście Kinga Pienińska ma swoją siedzibę w Krościenku.

 

Mnichu, gdzie moje kluczyki?

Jest sobota, godzina 10. Po uruchomieniu wszystkich punktów żywieniowych, podjechałem pod Czerwony Klasztor, żeby oznaczyć brakujący fragment trasy, kilka kilometrów zbiegu. Skończyłem całkiem sprawnie, wróciłem do auta, a tu zagadka. Gdzie są kluczyki? Przeszukałem wszystko, co miałem przy sobie i dwa razy cały odcinek, który chwilę wcześniej oznaczyłem. Ani śladu. Musiałem wrócić na metę, więc niewiele myśląc, pobiegłem do Szczawnicy, pewnie zrobiłem wtedy życiówkę na odcinku Czerwony Klasztor – Karczma u Polowacy. Nie był to jednak koniec tej historii. Po czasie i analizie całej sytuacji, uznaliśmy, że kluczyki muszą być zatrzaśnięte w środku auta, więc w niedzielę po zawodach pojechałem rzucić cegłą w szybę własnego samochodu. Wrażenia niezapomniane, szczególnie gdy okazuje się, że kluczyków w środku wcale nie ma. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie, Piotrek Dymus jadąc do domu zabrał klucze od naszego mieszkania, znalazł zapasowe kluczyki od auta, nadał je przesyłką konduktorską do Krakowa, tam odebrała je nasza koleżanka, która nadała je przesyłką w busie jadącym do Nowego Targu, gdzie odebrał je mechanik, który w międzyczasie zabrał nasze auto lawetą do warsztatu i stwierdził, że mieliśmy sporo szczęścia, bo gość, który przed biegami naprawiał nam w Warszawie samochód, nie dokręcił lewego przedniego koła i mogło się urwać. Mnich czuwał i wiedział, że powinienem zgubić wtedy te kluczyki. Gdyby ktoś jednak kiedyś natknął się na nie na odcinku Haligovskie Skały – Czerwony Klasztor, proszę szanownego znalazcę o kontakt.

 

To z tej trasy widać Tatry?

W tej drugiej edycji pogoda była koszmarna. Szlaki płynęły błotem. Widoczność była tragiczna. A do tego wcześniej każdy rekonesans trasy Niepokornego Mnicha robiliśmy we mgle, nie widząc nic poza czubkiem własnego buta. O ile po czubkach butów można ocenić potencjał trasy, to uznaliśmy, że jest fajna i powstał Niepokorny Mnich. Powstał, wystartował, skończył się. Kluczyki zostały pochowane na wieczność w błocie. Wszyscy, łącznie z nami, pamiętali tylko deszcz i to błoto. I tak zbliżała się trzecia edycja. Gdy w czwartek przed imprezą wybiegłem oznaczyć Słowację, oniemiałem. Po prostu nie wierzyłem w to, co widzę. Przez większość drogi powrotnej musiałem wyglądać jakbym był na haju, bo ciągle śmiałem się sam do siebie. Te Tatry za Wyżnymi Rużbachami, to naprawdę piękny widok. Szczególnie gdy jest się tam po raz pierwszy. Od razu zadzwoniłem do Piotrka z informacją, że musi tam robić zdjęcia. I robił. A wieczorem, kilkanaście godzin przed otwarciem biura zawodów przyjechał kurier z paczką pełną pamiątkowych koszulek. Paczką tak pełną, że już chyba ziarnko kaszy jaglanej by się w niej nie zmieściło. Wszystkie koszulki, sztuk prawie 200, wyglądały jakby przed chwilą zjadł je pies, tyle, że na sucho, bez śliny. Wstyd. W piątek bladym świtem zorganizowaliśmy pomoc i wielkie prasowanie w Hotelu Solar Spa. Przed otwarciem biura zawodów koszulki wyglądały już pierwszorzędnie. A sam bieg, z nowym biurem zawodów w Dworku Gościnnym i pierwszymi mistrzostwami Polski w Szczawnicy, minął bez większych alarmów.

 

Bez przygód?

Czwarta edycja przyniosła tylko jedną historię godną uwagi – ktoś nam hakował stronę internetową zawodów i na dwa dni przed imprezą nikt nie miał do niej dostępu. Gorącą linię z dostawcą hostingu prowadziłem z Veternego Verchu. Ostatecznie nie mieliśmy już czasu szukać przyczyn i tak strona umarła prawie na cały tydzień. Na szczęście, listy startowe były na innym serwerze.

 

A co wydarzy się tym razem?

Taki event jak dzisiejsze Pieniny Ultra-Trail to ogromna machina pełna najróżniejszych trybików. Prawie 1500 biegaczy, 100 osób w obsłudze, 4 trasy, dwa kraje, dwa Parki Narodowe, dziesiątki właścicieli różnych terenów, 6 punktów żywieniowych, 5 tysięcy litrów wody, tona bananów i pomarańczy, ponad 100 litrów kremu warzywnego w Bacówce na Obidzy i góry. Tutaj zawsze coś ciekawego może się wydarzyć. Tutaj zaczyna się przygoda.